Drugi raz w życiu czuję, że stoję pod ścianą.
Nie mam już dokąd uciekać,
nie mam już nic do stracenia.
Podobnie było … tak… dokładnie 20 lat temu.
Wspomnienia tamtego okresu podsumowuję stwierdzeniem,
że miałam wtedy tylko 2 wyjścia:
skoczyć z mostu do Wisły, albo postawić na siebie.
Wygrałam… na całe 17 lat wygrałam.
Stałam się silna.
Na tyle silna, że mawiałam, iż nic już mnie w życiu nie zaskoczy…
Na tyle odważna, że kiedy ktoś straszył piekłem,
mówiłam, że piekła się nie boję, bo już je przeżyłam…
Oczywiście, że się myliłam…
a raczej zgrzeszyłam brakiem pokory, zarozumialstwem…butą.
Dwa i pół roku temu życie dokopało mi tak,
że nie mogę się podnieść…
zmarł na zawał serca mój młodszy syn…
Miał 23 lata…
W gruzach legło dosłownie wszystko.
A co nie legło, zniszczyłam sama!
Podświadomość kazała mi niszczyć wszystko co piękne, co miało sens,
bo po jego śmierci nic pięknego, sensownego nie miało prawa istnieć…
Nie do końca rozumiem dlaczego to robiłam…
ale naprawdę zniszczyłam wszystko co się dało zniszczyć….
Znajomi uciekli ode mnie, bali się rozmawiać …
Zamknęłam się szczelnie w swoim świecie.
Teraz nie mam już nic…
Od pewnego czasu, powoli dojrzewa we mnie nitka nadziei,
która podobno umiera ostatnia…
Jestem prawie gotowa, by ją chwycić…
potrzebuję tylko lekkiego „kopa”…